Słowa, słowa, słowa

Oblany test - Rosenfeldt Hans Hjorth Michael

O ile sprawa kryminalna w tej części jest dobra, o tyle wątek obyczajowy bardzo mnie drażnił. Zwłaszcza Vanja, na którą miałam ochotę nawrzeszczeć, że nie jest pępkiem świata. Nie rozumiem, czemu wszyscy się z nią tak cackają. Ursula jest świetna przy oględzinach miejsc zbrodni, nie przeoczy żadnego detalu; Billy jest rewelacyjny, jeżeli chodzi o komputery i tego typu rzeczy, a ta pierdoła Torkel chodzi i w kółko powtarza, że Vanja jest najlepsza z nich wszystkich, a zupełnie nie wiem w czym jest taka świetna. I całej ekipie się to udziela. A ta dziewczyna naprawdę zrobiła się denerwująca.
W ogóle coś się stało z tymi naszymi głównymi bohaterami, którzy w pierwszej i drugiej części byli super, a potem nagle im coś odbiło i teraz są nie do wytrzymania. W tej części najbardziej normalny wydał mi się Sebastian (a to chyba mówi samo za siebie).

— feeling crazy
Magia sprzątania - Marie Kondo

Sięgnęłam po tę książkę, ponieważ chciałam się przekonać, co to za cudowna metoda utrzymywania porządku. Cóż, może nie jest to nic odkrywczego, bo metoda ta to po prostu wyrzucanie jednych rzeczy i odkładanie na miejsce drugich. Kiedy zaczęłam ją czytać, miałam smutne wrażenie, że ta biedna autorka marnuje sobie życie, nieustannie sprzątając. Co drugą stronę opisuje ona, jak to od piątego roku życia sprząta (ewentualnie myśli nad organizowaniem i układaniem rzeczy). I choć przez całą książkę to powtarza, na końcu znajdujemy zdanie, że jeśli myślimy, że całe życie trzeba sprzątać, to jesteśmy w błędzie. Martwię się, że ta dziewczyna obudzi się pewnego dnia i zrozumie, że jej życie to jedno wielkie sprzątanie.
Obawiam się też, że autorka ma już pewną obsesję. Przy takich zdaniach jak:
"To konkretne ubranie spełniło swoje zadanie i możesz ze spokojem powiedzieć: <<Dziękuję, że dałaś mi radość, kiedy cię kupiłam>> lub <<Dziękuję, że nauczyłaś mnie, co do mnie nie pasuje>> i puść je wolno" lub "Czynność składania nie tylko pozwala na zmniejszenie objętości ubrań. To wyraz troski, miłości i docenienia ubrań, które wspierają cię w realizacji planów życiowych. Składając ubrania, powinniśmy włożyć w to nasze serce i podziękować im za ochronę naszego ciała. Składanie upranych i wysuszonych ubrań to także okazja, żeby dokładnie się im przyjrzeć. (...) Składanie to jak rozmowa z własną garderobą" poważnie zastanawiałam się, czy autorki coś nie opętało.
Pewności nabrałam przy rozdziale o książkach. Marie Kondo twierdzi bowiem, że jeśli człowiek kupuje książki i one stoją na półkach nieprzeczytane, to już się NIGDY ich nie przeczyta. I należy je WYRZUCIĆ. Jeśli dojdzie się jednak do wniosku, że daną książkę chętnie by się przeczytało, trzeba ją kupić jeszcze raz i tym razem OD RAZU PRZECZYTAĆ.
Twierdzi też, że im mniejszy księgozbiór, tym lepiej.
W trakcie tego rozdziału miałam trzy zawały, ale pozbierałam się i czytałam dalej.
Czy czas poświęcony na tę lekturę był zmarnowany? Nie do końca, ponieważ wczoraj cały dzień sprzątałam i wyrzucałam niepotrzebne rzeczy, więc jednak mnie trochę natchnęło i zmotywowało do sprzątania. A w zasadzie tylko tego oczekiwałam od tej książki.

Titanic. Pamiętna noc - Walter Lord

Niesamowita lektura. Ma się wrażenie, że naprawdę jest się na pokładzie "Titanica" w tę okropną noc.

Krolowa i Faworytka - Kiera Cass

Przeczytałam to cudo, bo ta seria wciągnęła mnie w bagno, którym jest. Niestety cały czas naiwnie sądzę, że lektura dostarczy mi rozrywki i będzie to swego rodzaju guilty pleasure - poczucie winy owszem jest, ale przyjemności nie ma za grosz. Po przeczytaniu tego dzieła wiem już na pewno, że autorka nie jest normalna. I nie chodzi tu nawet o to, że seria jest przemegasłodka i cukierkowa. Chodzi mi o to, że dziewczynki, które ją czytają, tworzą sobie nierealny obraz chłopców. Autorka bowiem uważa, że chłopcy co rusz mają łzy szczęścia w oczach, nie mogą żyć bez swojej ukochanej (wiadomo, że siedemnastoletni chłopak zakochuje się raz i już na zawsze), a co więcej ci chłopcy rozmawiają między sobą tylko o swoich wybrankach serca. Tak, na pewno. Chłopcy nie mają innych tematów i uwielbiają się licytować, którego z nich ukochana jest lepsza i który bardziej jest szczęśliwy. Pani Cass jest dorosłą kobietą, ale najwyraźniej tylko fizycznie. Kompletnie nie potrafi zbudować postaci i jej psychiki. Nie potrafi też pisać ani opisywać, choć usilnie ktoś jej wmawia, że jest inaczej. Niestety sięgnę po piąty tom, żeby dowiedzieć się, jak to się wszystko wreszcie skończy. Pewnie również wtedy będę przeklinać autorkę i pluć sobie w brodę, że z własnej woli czytam takie idiotyzmy.

Elżbieta II. O czym nie mówi królowa - Marek Rybarczyk

Parę lat temu czytałam inną książkę tego autora - "Tajemnice Windsorów". Teraz miałam wrażenie, że czytam ją drugi raz. Wiele powtórzeń z tamtej książki, nic zaskakującego, czego wcześniej by się nie wiedziało. Czyta się szybko, ale autor często pisze o tym samym, co z kolei jest irytujące, bo przecież nie czyta się tej książki na wyrywki. Jestem rozczarowana, bo szykowałam się na jakieś sensacje, a tych po prostu tu nie było.
Lektura dobra dla kogoś, kto wcześniej nie czytał niczego o Elżbiecie II.

Zbawienie na Sand Mountain - Covington Dennis

Ta książka to jedno wielkie rozczarowanie. Gdy pierwszy raz wzięłam ją do ręki, byłam zła, że ma tylko 200 stron, ale już po kilku pierwszych rozdziałach wiedziałam, że jednak to i tak za dużo. Ludzie, którzy biorą węże do rąk podczas swych nabożeństw, którzy doszukali się w Biblii fragmentu uzasadniającego ich działania, są niesamowicie fascynującym pretekstem do napisania o nich książki. A tu niestety są pretekstem do tego, by pod przykrywką opowieści o nich autor mógł zalać nas strumieniem wypocin głównie o sobie. Czy autor pofatygował się, by zapytać poszczególne osoby z tego Kościoła dlaczego to robią? Co to dla nich znaczy? Nie, po co? Katuje nas za to ciągłym wspominaniem o Duchu Świętym, który nawiedził również jego, oraz zapisem kazań z nabożeństw, które głównie sprowadzają się do zdań typu "Ta rzecz jest prawdziwa. Amen" - i tak w kółko. Mało tego, autor dołączył do wężowników i przestał być obiektywnym obserwatorem. Nadal jednak nie wie, po co to wszystko i nie ma to dla niego większego znaczenia, jedynie ekscytuje się braniem węży do rąk i konsekwentnie zanudza nas opowieściami o swoim nieciekawym życiu. 

Żniwa zła - Robert Galbraith, Anna Gralak

Nie jestem pewna, czy jest to dobry kryminał, skoro bardziej interesowało mnie, co (i czy w ogóle) się wydarzy między Cormoranem a Robin. Sprawa kryminalna została niestety gdzieś w tle.

Polska odwraca oczy - Kopinska Justyna

Ta książka zawiera 16 reportaży, a po każdym ma się ochotę kląć z gniewu i bezsilności. Do tej pory wydawało mi się, że żyję w kraju, w którym istnieje jakaś sprawiedliwość i można czuć się bezpiecznie. Po lekturze tych reportaży mam co do tego poważne wątpliwości.

Egipt: Haram Halal - Piotr Ibrahim Kalwas

Rewelacyjna książka. Świetnie się ją czyta. Autor nie boi się trudnych tematów. Męczy pytaniami swoich rozmówców, naciska, nie odpuszcza - genialny.
Najbardziej jednak jestem mu wdzięczna za ostatni rozdział pt. "Milczenie owiec". Nigdy nie zdarzyło mi się płakać podczas czytania, może czasem miałam łzy w oczach, ale podczas lektury tego rozdziału ryczałam. Dzięki temu teraz poważnie myślę nad przejściem na wegetarianizm.
Jeśli ktoś ma chęć przeczytać tylko ten reportaż, to jest on dostępny pod tym linkiem: http://wyborcza.pl/duzyformat/1,142475,17251619,Milczenie_owiec__Kalwas_o_uboju_rytualnym.html

Pod sztandarem nieba. Wiara, która zabija - Jon Krakauer

Ta książka wywołuje skrajne emocje - raz śmiejesz się z mormońskich niedorzeczności i licznych dziwnych objawień, a za chwilę masz łzy w oczach, bo czytasz, jak wiele uczynili zła właśnie przez te absurdy.
Świetna robota, panie Krakauer!

Ani Mru-Mru. O dwóch takich, co było ich trzech - Marcin Wójcik, Michał Wójcik, Waldemar Wilkołek

Liczyłam na to, że ta książka będzie zabawna. Że po prostu pośmieję się, czytając ją. Cóż, to jedna z tych książek, przy lekturze której człowiek zastanawia się, po co powstała. Dowiedziałam się jedynie, że najnormalniejszy z nich trzech jest Waldemar Wilkołek, który nie gwiazdorzy, ma mądre spostrzeżenia – swój chłop. Za to zaskoczeniem było dla mnie, że Marcin Wójcik, który wydawał mi się spoko kolesiem, odstawia niezłą gwiazdę. Jak się bowiem okazuje, nie jest on kabareciarzem, lecz ARTYSTĄ KABARETOWYM. Ja rozumiem, że on wymyśla i pisze skecze, a potem je przedstawia, ale naprawdę uważa, że to, co robi, jest aż tak genialne? Może niech pozostawi to ocenie odbiorcom. Jeśli miałabym w tym kabarecie wskazać artystę, to jednak byłby to Michał, który pokazuje rzeczy w fenomenalny sposób i robi z tego sztukę. Ale mało tego, okazuje się, że pan Marcin gardzi Internetem i twórcami, którzy się w nim zalęgli. Frustracja, która z niego bije, że ich skecz ma cztery miliony wyświetleń, a takiego Wardęgi pięć milionów, jest trochę szokująca. Bo skoro twierdzi, że oni będę istnieć, a youtuberzy nie, to skąd ta irytacja? Czyżby jednak był strach przed tym, że oni wyprą kabaret? Bardzo uderzyło mnie też jego zarozumialstwo. I choć Marcin twierdzi, że sodówa nie uderzyła mu do głowy, to może lepiej by było, gdyby przeczytał, co naopowiadał, zanim poszło to do druku. Z kolei gdyby wyciąć wypowiedzi Michała Wójcika i Waldemara Wilkołka z tej książki, objętościowo niewiele by się zmieniło, bo głównie peroruje Marcin, który lubi opowiadać o sobie i o swoim talencie. Szkoda, bo gdy czasem dopuszcza kolegów do głosu, okazuje się, że oni mają ciekawsze wypowiedzi.

Zakończę swą opinię wypowiedzią Waldemara Wilkołka (s. 291), z którą się całkowicie zgadzam: „I cały czas uważam, że ta książka jest niepotrzebna. My tak naprawdę nie mamy nic ciekawego do opowiedzenia”.

Kupa faktów - Cary McNeal

Najbardziej w tej książce rozbawiły mnie podziękowania na samym początku. Są dość długie i rozwlekłe, co najmniej jakby autor za to cudo otrzymał jeśli nie literacką Nagrodę Nobla, to przynajmniej Pulitzera.
Mało tego - ten wielki autor, który trudził się nad tą książką, gdy inni wesoło bawili się na barbecue, dziękuje pewnej osobie, która wyszukała mu te ciekawostki. Rozumiecie? Wziął jakąś biedną kobiecinę, zlecił jej wyszukiwanie dziwnych i/lub ciekawych rzeczy, a sam tylko dopisał do nich swoje komentarze. Komentarze, które według autora mają być zabawnymi i błyskotliwymi uwagami, a są po prostu głupie i nieśmieszne.

Motylek

Motylek - Katarzyna Puzyńska

Rewelacja. Bonda powinna uczyć się pisać u Puzyńskiej.

Stażystka. Mój romans z prezydentem Kennedym i jego skutki - Mimi Alford

"Nauczyłam się, że być może przeceniłam siłę szokujących właściwości tej historii" pisze autorka tej zacnej pozycji na stronie 223, czyli 30 stron przed końcem książki. Cóż, gdyby zamiast na końcu umieściła to zdanie na początku, nie miałabym poczucia zmarnowanego czasu. Ech, kiedy na książce widnieje napis „sekretny romans Kennedy’ego”, to chyba oczywiste jest, że oczekuję od tejże jakiejś pikanterii. Szczegółów? Opisów? O, słodka naiwności! Autorka tego dzieła bowiem ubzdurała sobie, że jej romans z prezydentem to uczucie wzniosłe niczym te, o których czyta się w dziełach Jane Austen. Tyle że tu wieje tak wielką nudą, brakiem jakiegokolwiek romantyzmu i takim niedopowiedzeniem, że człowiekowi robi się słabo. Może ze dwa razy były jakieś bardziej interesujące rzeczy niż kąpanie się z Kennedym w basenie.

Najgorsze w tym wszystkim jest to, że po pół wieku ta biedna kobieta nadal nie odkryła jednej rzeczy – była zabawką i ofiarą manipulacji seksoholika z zaburzeniami psychicznymi. Ona opisuje go jako ideał, delikatnego i czułego mężczyznę, o którym nie da się powiedzieć niczego złego. Nie wiem, czy ja mam tu czytać między wierszami, co tam się działo za każdym razem? Sama sobie mam to dopowiadać? To po co mi taka książka, skoro jej autorką jest jakaś letnia stażystka, która robi wokół swojej historii wielkie halo i nic poza tym. Jaki jest jej cel? Kasa? Za mało szokujące te historie. Opis zadurzonej po uszy dziewiętnastolatki, która idealizuje swojego kochanka, nie jest niczym nadzwyczajnym. Jakieś próby wytłumaczenia światu, czemu miała z nim romans powinny się skończyć na „bo mnie uwiódł”, ale nie, lepiej napisać 250 stron pseudoskandalu z czego może 50 jest o Kennedym, który w zasadzie jest przedstawiony w samych superlatywach. Raz tylko wspomina o zdarzeniu, które wiele mówi o tym człowieku, ale widocznie autorka stwierdziła, że lepiej tego nie zgłębiać, bo najwyraźniej szkaluje to dobre imię zmarłego prezydenta. I znów wracamy do pytania: więc po co to kobieto napisałaś?

Zabawne jest też to, jak Mimi wydaje się, że była dość ważna dla Kennedy’ego i jak go tłumaczy, że on zrobił coś ze względu na nią (np. przestał z nią sypiać, bo się zaręczyła). Ech, głupiutkie toto było i głupiutkie toto pozostało. Nie warto tego czytać, bo to nie jest coś, co wzbudza wypieki na twarzy, co szokuje i co czyta się z zapartym tchem (chyba po to chcemy czytać takie pozycje, prawda?). To jest pretekst do opisania swojego życia, którego nikt by nie chciał poznawać, gdyby nie ta cała historia z Kennedym. Choć jak dla mnie słowo „romans” jest tu nadużyciem, bo opisuje ona wszystko (nawet komu i w jakich okolicznościach zwierzyła się z tego wielkiego sekretu) tylko nie rzeczony romans. Nawet kiedy Kennedy ginie i już nie ma mowy o tym całym ROMANSIE, książka ma jeszcze 70 stron, gdzie autorka opisuje nam resztę swojego życia do dnia dzisiejszego (bagatela 40 lat) oraz jak to umawiała się na randki już po sześćdziesiątce i inne takie pierdoły. Pierwszy raz biłam się książką po głowie, że jest tak durna i że tak mnie usypia. Zwieńczeniem jest opis tego, jak zakochała się w obecnym mężu, kiedy powiedział, że jego ulubionym warzywem jest brukselka („Cóż może być lepszego, pomyślałam, niż człowiek, którego entuzjazm wobec brukselki dorównuje mojemu?” – s. 240), a potem szczegółowa relacja, gdzie byli, co robili, o czym rozmawiali, czyli wszystko to, co powinno być o Kennedym, a czego tu W OGÓLE NIE MA.

Odkrywanie Ameryki

Odkrywanie Ameryki - Mariusz Max Kolonko

Pan Kolonko jest człowiekiem zabawnym. Najgorsze jednak jest to, że chyba jednak nie o to mu chodziło, gdy pisał swoją chaotyczną książkę. Zacznę od tego, że jest to lektura nie do końca prosta, bo czasami po prostu nie wiadomo o co autorowi chodzi. Opisuje jeden temat, a za chwilę pisze o czymś, co w ogóle nie ma z tym wspólnego. Owszem są to zapiski z Jeepa (ze znakiem zastrzeżonym i dziwne, że w książce nie ma jakiegoś kuponu rabatowego na kupienie tego auta), ale jest też coś takiego jak redakcja. Widocznie jest to bardzo tajemnicze słowo, bo gdyby była ona tu lepsza, nie trzeba by używać słowa chaos. Język autora jest rzeczywiście śmieszny, jego patetyczne porównania są tak bardzo amerykańskie, że człowiek śmieje się z politowaniem pod nosem. Wszystko idzie jednak przeboleć. Z trudem, bo z trudem, ale jednak. Pan Kolonko robi nawet drastyczny opis polskiego społeczeństwa i choć niechętnie, muszę się z nim zgodzić. Chociaż teraz nie jestem pewna, czy to tylko z nami Polakami jest coś nie tak, czy jednak z nim też. Kolonko przede wszystkim lubi siebie nazywać nowojorczykiem. Wolno mu, ale myślenie zaściankowe jednak pozostaje. Możesz mieszkać w USA przez naście lat, wtrącać angielskie słowa, bo udajesz, że nie znasz już polskich odpowiedników, być wyluzowanym człowiekiem sukcesu i chwalić się tym, ale jednocześnie być cholernym rasistą, który nie rozumie, że kolor skóry człowieka, nie ma wpływu na to, czy jesteś idiotą, czy nie. Gdy czytałam rozdział zatytułowany „Zmierzch zachodniej kultury i śmierć Ameryki”, gdzie pan Kolonko ubolewa nad zmniejszaniem się białej ludności, bo BIAŁA cywilizacja stworzyła Amerykę, nie tylko krew burzyła mi się i miałam ochotę wyrzucić te brednie za okno, lecz także zrozumiałam, że jest to człowiek, który uważa, że dla Indian największym błogosławieństwem było spotkanie „ucywilizowanych” białych ludzi. Te brednie, które wypisywał o chrześcijaństwie i islamie, które pokazywały jak bardzo jest zacofany, choć żyje za wielką wodą, podnosiły mi tylko ciśnienie. Przestało być zabawnie. Jad, który sączy Kolonko, jest nie do zniesienia. Jesteś lepszy, bo jesteś biały, panie Kolonko? Stąd już niedaleka droga do wyznawania idei rasy panów.

Historia kotów - Miłosz Wojtyna, Madeline Swan

Gdyby nie pierwszy, drugi i ostatni rozdział tej książki, można by ją śmiało zatytułować "Koty w literaturze". Jeden wielki chaos, sporo sprzeczności, cuda i dziwy. Miałam wrażenie, że autorka wpisała w wyszukiwarkę jakiejś biblioteki słowo "kot", a potem przepisała wyniki, w którym dziele literackim się to słowo pojawia. W dodatku pisanie historii kotów warto by zacząć od sprawdzenia pewnych informacji w wartościowych publikacjach, ponieważ tu autorka pisze o tym, że kupcy przywozili z Egiptu koty np. do Grecji, a zapomniała dodać, że nie tyle przewozili, ile PRZEMYCALI, bo nie można ich było wywozić. Ach, i jeszcze jedno - wbrew opisowi tego dzieła, nie zaśmiałam się ani razu, bo nie wiem, może moje poczucie humoru jest inne, ale jakoś nie bawiły mnie opisy palenia, wieszania i topienia kotów. Rzeczywiście ubaw po pachy.

Teraz czytam

National Geographic 3/2012
Redakcja magazynu National Geographic